Okres buntu jest istotnym etapem dziecka w budowaniu własnego “ja”. To właśnie wtedy, być może po raz pierwszy, patrzy ono na niepodważalne dotąd figury w krytyczny sposób. Okazuje się, że rodzic może nie mieć racji, nauczyciel może czegoś nie wiedzieć, a wpojone wartości nie do końca mu odpowiadają. Proces ten, często burzliwy i bolesny dla bliskiego otoczenia, jest jednak konieczny. Dzięki nabyciu umiejętności do podważania omnipotentnych dotąd figur, młody człowiek będzie w stanie wyznaczać swoje granice; tzn. gdzie kończę się “ja”, a zaczyna “to”, “ten”, tamta” itd. Dla przykładu, osoba, która właściwie przeszła okres buntu, będzie potrafiła zareagować, gdy pracodawca zechce zaproponować jej niepłatne nadgodziny w piątkowy wieczór.
Jednak proces tworzenia swojego “ja” nie kończy się wraz z rozprawieniem się z autorytetami wieku dziecięcego. W istocie, jest to zadanie ciągnące się przez całe życie. W ogromnym uproszczeniu, można stwierdzić, że światem rządzą dwie przeciwstawne siły. Z jednej strony, każdy żywy organizm dąży do homeostazy – to znaczy równowagi w każdym możliwym rozumieniu. Na poziomie chemicznym dotyczy to przykładowo wymiany jonowej między ciałem a otoczeniem. Poziom biologiczny zawiera w sobie choćby gojenie się ran po draśnięciu. Druga ze wspomnianych sił stara się stale podważać chęć organizmów do zachowania tej równowagi – to właśnie nazywamy entropią, czyli rozproszeniem energii. I tym samym prawem rządzi się świat społeczny, który wymaga na osobie określony styl zachowań i przekonań. Tylko od stabilności jej konstytucji psychicznej zależy, czy podda się tym wymaganiom, czy też uda jej się zachować wewnętrzną spójność.
Czasy słusznie minione cechowały się dużą prostotą.1 Ma to swoje uzasadnienie w sztywności stosunków społecznych. Rodząc się synem stolarza, przejmowało się zakład pracy po ojcu, a następnie przekazywało go swojemu potomkowi. Rola kobiet w tym układzie była jeszcze przykrzejsza. Wartości były jasno ustanowione przez państwo, lub instytucje religijne, często zresztą te dwa podmioty wespół kształtowały społeczne normy. Niewątpliwie, taka struktura zapewniała bezpieczeństwo i stabilność. Brakowało w niej jednak wolności, czyli kluczowego czynnika do kształtowania własnego “ja”.
Ostatnie dziesięciolecia cechują się zgoła odmiennymi warunkami społecznymi a jednostki dysponują sporą dozą dowolności w kierowaniu swoim życiem. Nie znaczy to wcale, że na człowieka nie oddziałują wpływy zewnętrzne. Normy i wartości, choć dziś rozmyte, wciąż wikłają osobę w zbiór wymagań i oczekiwań, które stawia przed nim społeczeństwo. Soren Kierkegaard, nazywany ojcem egzystencjalizmu tak opisywał tę dychotomię. Tłum składa się przecież z jednostek, a więc w mocy każdego musi leżeć, by stać się tym, kim się jest – jednostką. […] A stać się tłumem, zbierać tłum wokół siebie, to znaczy uwikłać się w nierówne, różnicujące związki życia. […] A wtedy tłum ma władzę, wpływ, szacunek i potęgę, a znaczny to: tłum tworzy w życiu ludzkim hierarchię, która pomija jednostkę jako słabą i bezsilną oraz na rzecz świata i doczesności neguje wieczną prawdę: jednostkę.
Poddać się tłumowi, znaczy porzucić siebie. Pozwolić jemu [tłumowi] zdefiniować moje własne “ja”. Współczesne społeczeństwa często określane są mianem konsumpcjonistycznych. Kluczowym wskaźnikiem powodzenia życiowego jest generowanie kapitału rozumianego przez nabywanie dóbr, przebywanie w luksusowych miejscach, czy kreowanie social-mediów w atrakcyjny sposób. Społeczeństwo wymaga od jednostki by w tym właśnie sensie odniosła sukces. Przypomina to reklamę sprzed kilkunastu lat, w której zatrwożona matka nie wie co ugotować dzieciom na obiad. Z pomocą przychodzi narrator, który z radością peroruje “Nie masz pomysłu na obiad? Kup go!”. I trochę przypomina to współczesne stosunki społeczne, których dewizę możnaby spuentować “Nie masz pomysłu na tożsamość? Kup ją!”
Tylko, że gotowy przepis na stworzenie swojego “ja” nie istnieje. To nie danie instant, które wystarczy zalać wrzątkiem. Często zdarza się, że rodzic zgłaszając swą pociechę do gabinetu terapeutycznego woła, oczywiście nie wprost, “proszę naprawić mi dziecko”. Osoby dorosłe przychodząc do terapeuty proszą “niech Pani mi powie kim jestem”, “proszę mi powiedzieć co mam zrobić”. Jednak ponownie, odkrywanie własnego “ja” to nie równanie matematyczne. Nie wystarczy podstawić danych pod “x” i “y” i cieszyć się z rozwiązania. Oczywiście, terapeuta może pokazać pacjentowi określone, być może nieodkryte wcześniej ścieżki, czy uchylić zaryglowane dotąd drzwi. Co jednak zrobi z tym klient, pozostaje jego decyzją.
By stawać się sobą, trzeba opuszczać to co znane, bezpieczne. Należy zaakceptować niepewność i podjąć ryzyko lokalnych niepowodzeń. I tak, oznacza to momenty frustracji, przerażenia, czy lęku. Rozrywanie warstw swojej dotychczasowej zbroi musi być momentami bolesne. Jednak cel jest globalny i całkiem szlachetny. Jest to wędrówka w głąb siebie cokolwiek miałoby to oznaczać, a dla każdego będzie znaczyć co innego. Jak mawiał Aldous Huxley, by poznać siebie, trzeba wyruszyć w nieznane wody aż do antypodów własnego umysłu. To, że wcześniej na mapach nie umiejscowiliśmy tych antypodów nie znaczy wcale, że wcześniej ich tam nie było. Oznacza to jedynie, że my sami się tam nie zapuszczaliśmy. A zatem miłej wędrówki i smacznego, twórz swój własny przepis!
- Brzytwa Ockhama niekoniecznie znajduje tu swoje zastosowanie. “Prostsze” nie oznacza więc “lepsze”. ↩︎